Dizajn tamtych czasów: poetycko o PRL-u

Dawno z tak ogromną przyjemnością nie czytałam książki, która miałaby tytuł sugerujący, że mówi o wzornictwie. Jest trochę jak pamiętnik i sprawia, że sięgamy także do własnych wspomnień. 

Dizajn tamtych czasów Wojciecha Grabowskiego to 15 krótkich opowieści czy też felietonów o mniejszych i większych przedmiotach, które wielu z nas pamięta z czasów PRL-u. To bardzo udana mieszanka ciekawej wiedzy i bardzo osobistych, doskonale, czasem poetycko napisanych wspomnień. Betonowe kwietniki w kształcie filiżanek stały się pretekstem do opowiedzenia dziecięcej historii walki o terytorium, piecyk „junkers” – o domowych rytuałach, a telewizor „Belweder” – o bibelotach, które były ciekawsze od niego. Najwięcej tu chyba jednak motoryzacji, ale to zrozumiałe, że ona została najlepiej zapamiętana przez chłopca.

„Wielkie błyszczące koło obraca się wolno, odbija promienie zachodzącego słońca i rozmazuje po lśniącej powierzchni. Widok kamienic roztapia się jak masło po tym lśniącym okręgu. Kiedy syrena przyspiesza, kamienice zmieniają się w wirującą oślepiającą smugę, kiedy zwalnia, konsolidują się w ostry, ciemny obraz. Podobnie jest z pamięcią. Rozmazuje się i scala na chwilę.”

„Babcia czekała, sprawdzała skrzynkę codziennie. Ukośna konstrukcja skrzynki sprawiała, że list opadał najczęściej rogiem. Przez rządek otworów do przegródki wpadało światło. Jeśli był list, jasne plamki układały się na kopercie w wielokropki – dodatkowe pismo.”

Zapomniałam już o skośnych skrzynkach na listy, w które, jak zauważa Wojciech Grabowski, nie mieścił się format a4 i zawsze dostawało się pogniecione magazyny. Oczywiście takie były lepsze, niż te proste z kiosku. Przypomniałam sobie białe kropeczki na skrzynce. W ciemnym małym korytarzyku kamienicy było ciemno, ale było je widać. A pod brudnymi wycieraczkami, które tak naprawdę były kawałkami dywanów, kryły się czarno-białe płytki w kwiaty – negatyw, pozytyw. Wiele lat później dowiedziałam się, że wzór na takiej terakocie to tzw. wzór warszawski. Płytki nadal są, podobnie jak tynki od podwórka, naznaczone śladami kul.

Z dzieciństwa pamiętam także książki z serii “Poczytaj mi Mamo”, chociaż nie tylko. Jedna z pierwszych książek, jaka zapadła mi w pamięć, miała sztywne kartki i dziewczynkę w niebieskiej koszuli nocnej na okładce.

“Mam trzy latka, trzy i pół,
Sięgam brodą ponad stół,
Do przedszkola chodzę z workiem
I mam znaczek z muchomorkiem”.

Najbardziej Gdy zapadnie noc:

“Leżąc w swym łóżku niewielkim
po całodziennych zabawach,
słyszysz głos matki – spikerki:
– Halo, tu mówi Warszawa…”

Jest jeszcze “Pan Twardowski”, który jest starszy ode mnie i którego nie lubię. Ale miał skończyć na śmietniku po którychś domowych porządkach, więc chwilowo mieszka u mnie za szybką biblioteczki z PRL-u (w wolnej chwili znajdę mu kochający dom ;)). Przez lata był dla mnie anonimowy, a teraz wiem już, że to ceramika łużycka. Wszystko wyjaśnia film – szkolna etiuda Andrzeja Wajdy z 1951 roku o ceramice iłżeckiej. Pada tam nazwisko ludowego twórcy – Kosiarskiego – który upodobał sobie motyw Pana Twardowskiego, także chyba wszystko jasne.

https://youtu.be/KxHxVmiGsiw

Jest jeszcze fajansowa patera na tort z Koła – biała w brązowe kwiaty, na której zawsze lądował mój tort urodzinowy (na razie mieszka jeszcze u mojej Babci, ale ta odgraża się, że mi ją odda, bo nie używa ;)). No i drewniany świecznik, który Babcia mi już oddała, bo jej zawadzał. Zawsze stał na lodówce, nie pamiętam, żeby kiedykolwiek paliła się w nim świeca. Babcia dostała go od kogoś w dowód wdzięczności za coś. Nie wiem, ile ma lat, ale obstawiam, że jest to wyrób którejś z cepeliowskich spółdzielni. Może kiedyś trafię na jakiś ślad jego pochodzenia.

Miało być także o gabarytach, a w końcu zeszło na książki i drobiazgi. Jeśli chodzi o rzeczy, których nie mam nawet na zdjęciu, to był jeszcze odkurzacz Predomu, który wyglądał jak wielka parówka (:)), ręczny odkurzacz, zwany Kaśką lub Małgośką, klapki balatonki (przeze mnie zwane motylkami), oczywiście sokowirówka wielka jak czołg, która była chyba w każdym domu, do kompletu młynek do kawy Predom, pralka Frania (która u nas służyła wyjątkowo długo, bo Babcia jakoś nie marzyła o automacie), telewizor Rubin, radio Śnieżnik, suszarka do włosów jak hełm, która i tak niemal wcale nie suszyła, suszarka Farel (najpierw żółta, a potem biała), kalkomanie, makutra, pojemniki na przyprawy niebieskie z białymi pokrywkami i ozdobnymi napisami, informującymi, co jest w środku (a domownicy i tak wiedzieli, że w środku jest coś całkiem innego i trzeba było zapamiętać, że jak majeranek to pod pieprzem, a pieprz pod solą… ;)), słomianka z kolorowymi słomkami przy tapczanie Dziadka, kolorowe plastikowe paski, jako rodzaj kotary oddzielającej kuchnię od przedpokoju, paskudna sztuczna choinka… Może kiedyś dopiszę do każdej z tych rzeczy jakąś soczystą historię, niekoniecznie moją własną…

Książkę, którą gorąco polecam (za Jerzym Sosnowskim, który napisał blurb, wydało Wydawnictwo Nisza. Należy ono do ZMOWA (Związku Małych Oficyn Wydawniczych z Ambicjami).